Nauka japońskiego nie tylko języka

Chodziłam troszkę na lekcje japońskiego do lokalnego gminnego ośrodka kultury. Był to darmowy kurs dla obcokrajowców i byłam tam ja i Chińczycy. Cieszyłam się często w środku siebie, że o wow w niezłym miejscu się znalazłam na świecie… Klasa z Chińczykami i wszystko po japońsku. Czułam się jak niezły białas, zwłaszcza jak kłócili się oni co wolno a czego nie wolno robić pałeczkami. Słów niewiele rozumiałam, ale gestykulacja i dźwięki zadziwienia, oburzenia, zachwytu i przerażenia występujące w tym temacie były jasne. Pałeczki mają leżeć dobrze wypoziomowane – u was w Chinach nie muszą? EOOOOUEEe? AAaaa… Czy Was kompletnie pojebało? Gardzimy tym. Ale uprzejmie szanujemy.

Wiadomo, każda kultura ma swoje zasady, zachód też ustawia widelce w określony sposób. Co jest fascynujące w japońskim świecie, to stopień zaangażowania z jakim o tym rozprawiają. Fascynujące lub fascynująco niefascynujące… Jedno z dwóch.

Język językiem, ale podczas kursu bardziej zajmowali moją głowę nasi nauczyciele i ich zachowania. Była główna pani profesor (na obrazku poniżej) i dwóch pomocników starsza pani i starszy pan (będący tam w ramach wolontariatu, biegająco podający wszelkie pomoce naukowe itp.).

taka klasa

Poniżej opisaną sytuacją pragnę Wam dziś przybliżyć jakiego typu rzeczy podobały mi się na lekcjach najbardziej.

Na jednej z pierwszych lekcji, przy okazji poznawania jednego z alfabetów japońskich, nasza elegancka belferka tłumacząc dźwięk “n” powiedziała, że to tak jak się robi w toalecie, przykucnęła, zrobiła dobry grymas swoją twarzą i stęknęła nnn. Tak bardziej, że zatwardzenie niż rozwolnienie. Wszyscy zdawali się zrozumieć o co chodzi – że okej no tak: nnn się robi jak się robi kupę. Jasne. Pani jednak żeby upewnić się, że dobrze zapamiętamy narysowała na tablicy ludzika zgiętego w pół, tym samym przypominającego symbol odpowiadający nnn i wypadające mu z pupy bobeczki. Powtarzała przy tym nnn, nnn, nnn cała ubrana w elegancką garsonkę, raz po raz przykucając. I ten obrazek był z nami przez całe 2 godziny lekcji. Bo defekacja jest kwestią całkiem normalną w tej Azji tutaj, służyć może jako pomoc naukowa zupełnie tak samo jak każda inna rzecz. ruu mówimy robiąc rureczkę z ust, nnn robimy srając.

Siedziałam tam Bogu dziękując za maseczkę na twarzy, która mogła ukryć mi przynajmniej połowę mojego rozśmieszenia. A podczas gdy mi było czerwono i ciepło na policzkach hamując śmiech, koledzy i koleżanki z klasy byli niewzruszenie przytakujący.

No i tyle żem się nauczyła.

A zajęcia ogólnie należy pochwalić. Były super zorganizowane z wieloma pomocami naukowymi, łącznie z grami i zabawami z balonikami. Gdy opuściłam jakąś lekcje to zdanie domowe było mi wysyłane pocztą. Starałam się więc być porządna i czasem aż się stresowałam. Bo kurde nie umiałam się wysławiać, a teksty, które sama w domu pisałam potem dukałam jakby mi ktoś podwiązał zwoje mózgowe, lub ich połączenie z aparatem mowy. Uczenie się języka mając już dojrzały mózg jest jednym słowem trudne. I z tego miejsca uśmiech do wszystkich dorosłych, których miałam okazję w życiu nauczać. Zdarzało się, że miałam czasem myśl głęboko w sobie “no ileż można…“. Odwołuję te myśli. Przepraszam.

Podczas mojego kursu zasłynęłam jako Kinga-san* jedząca ryż widelcem, na prezenty urodzinowe dająca przyjaciołom ołówki, lubiąca sake i nic w życiu nie robiąca poza piciem kawy. Bo tyle udawało mi się spontanicznie i w miarę płynnie powiedzieć, ku wielkiemu rozbawieniu moich sensejów*. Jako taka więc postać pozdrawiam wszystkich ciepło z zimnej Japonii, bo nie mamy tu ogrzewania.

*san – przyrostek dodawany do imion, oznaczający mniej więcej pan/pani

**sensei – osoba starsza wiekiem, doświadczeniem, pozycją czy ekspertyzą – tak zwany nauczyciel