Góra 5: Tsukuba

877 m n.p.m

Niedziela, 6 listopada 2023

Niedzielne przebudzenie bez planu i zobaczenie, że pogoda dobra prowadzi do szybkiej obczajki łatwych i popularnych destynacji z Tokio. Góra Tsukuba wydaje się fajna. Trochę daleko, ale obliczamy czas przejazdu (rowery+pociągi+autobus), że będzie ok. Na luzie przejedźmy się.

Niestety jechanie trwa za długo i nie jest na luzie. Etap końcowy to stanie autobusem w korku. Wszyscy jesteśmy sfrustrowani, a jeden z nas bardziej niż inni: “jeszcze nie widziałem, żeby tyle na hike jechać!” i inne tego typu kazania nam wytacza.

Dojeżdżamy, i mimo iż pora dnia podpowiada, że rozsądniej byłoby wyjechać na szczyt operującym tam tramwajem, to my już nie chcemy transportu.

Mijamy kompleks świątynny, którego nie mamy czasu zwiedzać.
I zamiast tego…
Robimy to.
Dobrze jest nie być w pojeździe.
Las jest złoty i nas cieszy.
Godzina też jest złota.
Świątynie na jednym ze szczytów.

Góra Tsukuba ma dwa szczyty, szczyt mężczyznę i szczyt kobietę. Jest to w ogóle dosyć specjalna góra, uważana za ciutkę opozycję do Góry Fuji. Legenda mówi, że gdy jakieś bóstwo zeszło z nieba, potrzebowało noclegu i Fuji odmówiła, bo była arogancka i że nie trzeba jej żadnych błogosławieństw, bo jest idealna. Tsukuba przyjęła bóstwo, no i teraz w nagrodę jest ładna, ma piękne pory roku i inne cuda. Nie to co Fuji, stoi samotna i zawsze w śniegu (i sławna jest na cały świat, głupia).

Zdążamy uśmiechnąć się na obydwu szczytach.
Potem już zachodzi słońce.
I w ciemnościach czekamy na tramwaj w dół.

Jest sporo ludzi z nami czekających, gdyż jest to miejsce niemalże pielgrzymkowe. No i dostępne tramwajem, przez co tłumy jak na Gubałówce. A po zjechaniu do wioski na dole, ciemno wszędzie, głucho wszędzie… Bo wszyscy cyk do swoich aut, którymi przyjechali (i wcześniej korków narobili).

Szukamy autobusu.

Autobus będzie za godzinę dopiero. Więc dajemy z buta do zajezdni autobusowej, którą wspomina pani pod informacją turystyczną, że stamtąd będą inne autobusy, tylko, że daleko. No ale idziemy. I nawet znajdujemy skróty między domami, ciemnymi jak smoła dróżkami, że aż czujemy się swojsko. Tylko, że strasznie, bo czy znamy tutejsze dzikie psy?

Na szczęście nie ma żadnych. Docieramy do domu po 22 i pozwalamy dzieciom zjeść na kolację McDonalda, przez co dzień tej słabo zaplanowanej wycieczki zostaje zapamiętany jako jeden z lepszych dni w życiu.